Barbara Kosmowska, filolożka, doktor literaturoznawstwa, pisarka. Miłośniczka kotów i psów. Zimą mieszka w Bytowie na Kaszubach, wiosną, latem i jesienią ‒ w leśnych ostępach Starego Bukowca, choć większość życia spędza na walizkach. Dorosłych czytelników oczarowała „Terenem prywatnym”, rozczuliła „Niebieskim autobusem”, wzruszyła „Ukrainką” czy powieścią „Gorzko”. Młodszym poświęciła ponad dwadzieścia książek, w większości nagradzanych. Dwie z nich trafiły na polską listę lektur. Zapytana o największą pasję, odpowiada niezmiennie: czytanie. Bo od niego wszystko się zaczęło…
Są i marzenia spełnione…
ART.: Proszę powiedzieć, czy obecność w naszym piśmie to Pani pierwsza wizyta w Szwecji?
BK.: Nie licząc wycieczki sprzed pół wieku ‒ tak. Ale podróży sentymentalnych było znacznie więcej. Zawdzięczam je Astrid Lindgren ‒ jednej z najważniejszych pisarek w moim życiu. Kto wie, czy fascynacja Skandynawią nie pojawiła się razem z dziecięcą miłością do „Pipi…” i „Dzieci z Bullerbyn”. Umocniła te uczucia „ABBA” w czasach młodzieńczej już fascynacji światem. Dziś także nie przechodzę obojętnie obok szwedzkiej literatury i filmu. Przyznaję się do imponującego zbioru kryminałów wychodzących spod pióra Szwedów czy słabości do ikeowskich detali. I wciąż pięknie zazdroszczę Ani Onichimowskiej czy Katarzynie Tubylewicz, że mogą pisać książki w kraju niezwykle życzliwym dla swych obywateli. Ale, żeby nie było tak słodko, moja córka, tłumaczka literatury fińskiej mieszkająca w Vantaa, jest odpowiedzialna za małe odstępstwo w tych moich sympatiach. Kiedy Szwedzi grają mecz w hokeja z Finami ‒ kibicuję z zięciem biało-niebieskim.
ART.: Jak to się stało, że skromna nauczycielka języka polskiego znalazła się w gronie popularnych polskich pisarek, a w twórczości dla dzieci i młodzieży ‒ na jednej z wiodących pozycji?
BK.: To pytanie, które nurtuje i mnieJ Odpowiedzieć, że „pisanie było mi pisane” brzmi dobrze, ale nie oddaje całej prawdy. Debiutowałam dość wcześnie, w zapomnianym już piśmie „Na Przełaj”, gdzie z wielką regularnością ukazywały się moje dziewczęce wiersze. Dla licealistki z prowincji to był ogromny sukces, ale kompleksy nie pozwoliły mi się z niego w pełni cieszyć. Pozostałam „w ukryciu”, jako anonimowa „Bacha”, bo taki nieszczególny pseudonim wymyśliła wtedy moja mama. Studiowanie literatury onieśmieliło mnie jeszcze bardziej. Ale jako jej badaczka, literaturoznawczyni z doktoratem, pokonałam wreszcie niską samoocenę. Wysłany na ogólnopolski konkurs literacki „Teren prywatny” otrzymał pierwszą nagrodę i stanęły otworem drzwi do licznych wydawnictw.
ART.: Konkursy to Pani specjalność. Czterokrotne laury w kolejnych edycjach konkursu organizowanego przez Fundację „Cała Polska czyta dzieciom”, wygrana „Buby”, też w ogólnopolskim konkursie „Uwierz w siłę wyobraźni”… Autorka z Pani osiągnięciami już nie musi nikomu niczego udowadniać…
BK.: To prawda. Ale gdyby nie dwa pierwsze, wygrane konkursy, zapewne ślęczałabym nad habilitacją, nie kolejnymi książkami. Wspomniana nieśmiałość i niepewność, które mi towarzyszyły, zwłaszcza na początku literackiej drogi, skazałyby mnie pewnie na pisanie do szuflady. Chciałam wiedzieć, czy potrafię i mogę pisać wystarczająco dobrze, aby nie zaśmiecać rynku kolejnymi gniotami. W konkursach jest się „godłem” zapewniającym anonimowość, a nadesłane prace czytają profesjonalni jurorzy, którym można zaufać. Kiedy już miałam w kieszeni tę potwierdzoną nagrodami przepustkę do literackiego świata, nic nie stało na przeszkodzie, by się nie konfrontować konkursowo z innymi. Dlatego udział w najbardziej prestiżowym konkursie na książkę dziecięco-młodzieżową traktowałam raczej jako sprawdzian, czy wciąż nie zawodzę. Wiem, że to pokazuje, jaka ogromna jest we mnie niepewność. To wbrew pozorom żadna wada. Tak łatwo wpaść w samozadowolenie i błądzić z przekonaniem, że jest się wciąż dobrym twórcą. Mam też inny kłopot. Nie ma chyba większego wyzwania, aniżeli pisać i jednocześnie być znawcą literatury. Ten okropny cenzor, zamiast pomagać, bardzo utrudnia pracę nad każdą kolejną książką. I nigdy się od niego nie uwolnię.
ART.: Nagród jest bez liku, a Pani książki wciąż otrzymują kolejne laury i nominacje. Proszę się pochwalić, choćby tymi najważniejszymi…
BK.: Dzisiejsze czasy wspierają chwalenie. Mojej mamie by się to nie podobałoJ. No, ale spróbujmy! Zwycięstwo „Buby” pozwoliło mi pisać dla dzieci i młodzieży. To był przełom, bo książki dla dorosłych, choć wznawiane i lubiane, nie dawały mi takiej satysfakcji, jak twórczość dla młodszych adresatów. No, i posypały się nagrody, o jakich nawet nie marzyłam. „Pozłacana rybka” wygrała wspomniany konkurs „Astrid”, a w chwilę potem otrzymała tytuł „Książki Roku” przyznawany przez Polską Sekcję IBBY. Nie dość tego, trafiła na listę szkolnych lektur uzupełniających. Z kolei „Dziewczynka z parku” zasiliła listę lektur obowiązkowych. Wystawiono ją też w krakowskim teatrze „Groteska”. Nie zapomnę tej premiery i zachwytu, jaki wzbudzili we mnie reżyser i aktorzy. Książka wprawdzie moja, ale to oni uczynili z niej sceniczny majstersztyk. Wiele radości przynosi nam (bo i ilustratorce, Emilii Dziubak) „Niezłe ziółko”, uznane za „Książkę przyjazną dziecku” (pierwsze miejsce w konkursie kieleckiego Muzeum Zabawek). To również opowieść, która zdobyła nagrodę „Żółtej ciżemki”, ufundowaną przez Prezydenta Krakowa. Z kolei „Tru”, sympatyczny zając, uplasował się na pierwszej pozycji w konkursie Empiku „Przecinek i Kropka”. Na pewno pomogły mu w zwycięstwie przepiękne ilustracje Emi. A ja noszę w sercu najcięższą chyba, ale niezwykle mi bliską statuetkę Guliwera (Guliwer w krainie liliputów), przyznaną w trudnym dla mnie czasie za całokształt twórczości. Tymczasem „Buba” wciąż przeżywa swój renesans na Ukrainie, gdzie jest pozycją lekturową. A parę dni temu stanęła na moim biurku kolejna statuetka dla „Gwiazdy z pierwszego piętra” wybranej na „Książkę Roku 2020” przez portal „Granice”. Przyznam szczerze, że nigdy nie liczyłam na takie wspaniałe chwile. Bo już sama radość spotkań z czytelnikami, ich serdeczność, uwaga, zaczytanie, są dla każdego autora największym bonusem. Swoistą nagrodą są też podróże po Europie, mój wieloletni romans z Centralą Szkół Polskich Wschodniego Wybrzeża, wspaniałe zaproszenia, cudowni, poznani dzięki powieściom ludzie… Obym tylko udźwignęła tę wdzięczność, jaką mam dla sprawców mojej życiowej przygody.
ART.: Czym jest dla Pani pisanie?
BK.: Należę do szczęśliwców, którzy robią to, co naprawdę szczerze lubią. I choć praca nad książką to zawsze wyzwanie, zupełnie inaczej się ją wykonuje, kiedy przynosi, poza satysfakcją i radością, także wymierne korzyści. Dziś zdarzają się nie tylko niespodzianki prestiżowe, związane z moim hobby. Także te, które podnoszą komfort życia. Wprawdzie dużym zastrzykiem finansowym dla polskich pisarzy są spotkania autorskie i ja również przez wiele lat spędzałam życie w drodze. Ale teraz, gdy zawieszono je z powodu pandemii, nie odczuwam z tego powodu kryzysu. Miło pomyśleć, że to, co zrobiłam wcześniej, wciąż pomaga mi być osobą samodzielną i samowystarczalną.
ART.: Czy ma Pani jakiś twórczy sekret? Tajemnicę sukcesu? Polacy nie czytają zbyt chętnie. Tak przynajmniej mówią statystyki. Nie obawia się Pani, że książka będzie traciła na popularności?
BK.: Pewnie, że martwi mnie każdy raport pokazujący spadek czytelnictwa! Ale nie w kontekście moich książek, a samego zjawiska. Nieczytanie to plaga, która wyrządza, zwłaszcza dzieciom i młodzieży, wielką krzywdę. Wartościowe książki zawsze były trampoliną dla dziecięcej wyobraźni, przedszkolem wrażliwości, szkołą słuchania i rozumienia innych. Ubolewam, że w kolejnych pokoleniach może trochę zabraknąć empatycznych, wychowanych na dobrej literaturze i pięknym języku dzieci. Ale też z optymistyczną wiarą uważam, że nigdy nie minie moda na książkę. Czy elektroniczną, czy tradycyjną. Może czytanie będzie wyrazem mądrego snobizmu? Może pisarzom uda się zatrzymać swych odbiorców treściami na tyle dla nich współczesnymi, że nie porzucą lektury? Bardziej chyba martwi mnie fala złej literatury zalewająca księgarskie lady. W czasach, gdy można wydać książkę własnym sumptem to niebezpieczne. I dla czytelników, którzy kupując komercyjny kit zrażą się do czytania, i dla świetnych pisarzy, których dobre opowieści zginą pod ciężarem grafomańskiego chłamu. A twórczy sekret? Mam, i chętnie się nim dzielę przy różnych okazjach. Trzeba okiełznać narcystyczne „ja”, trzeba mieć w sobie wiele pokory. Trzeba domagać się konstruktywnej krytyki, kiedy piszemy, zwłaszcza dla dzieci. Bo to najtrudniejszy i najbardziej narażony na odautorską głupotę czytelnik. Jeśli robimy cokolwiek lepiej od pisania, na przykład śpiewamy albo tańczymy ‒ tańczmy i śpiewajmy. Pisanie zostawmy pisarzom.
ART.: Dlaczego pisanie dla dzieci, dla osób niedorosłych, jest Pani zdaniem trudniejsze?
BK.: … bo o ileż większa towarzyszy nam podczas tego procesu odpowiedzialność! Trzeba mieć świadomość, że nasz adresat dopiero zaczyna swą wędrówkę po życiu. Czasami to właśnie w książce będzie szukał odpowiedzi na najtrudniejsze pytania, łowił bohatera, który jest nim, wypatrywał sytuacji, w jakiej sam się znalazł. Aby odpowiedzieć na te potrzeby, trzeba pamiętać, co to znaczy być dzieckiem. Odnaleźć w sobie tę zagubioną dziewczynkę lub poszukującego chłopca. W powieściach dorosłych autor „funkcjonuje” na innych zasadach, jest „u siebie”, trochę tak, jakby był na podwieczorku u cioci Zuli. Ale kiedy kierujemy utwór do dziecka, pamiętajmy, że przenosimy się na nieznaną planetę, gdzie obowiązuje inny język, inna wrażliwość, pewna dosłowność w odbieraniu świata i nas, dorosłych. Bez uczciwych zamiarów, bez sympatii dla małego czytelnika nie ma sensu w ogóle się tam wybierać…
ART.:. Proszę powiedzieć o marzeniach? Bo niezależnie od sukcesów, każdy je ma.
BK.: Bez wątpienia! I to jest piękne, że marzenia wciąż są siłą napędową dla różnych działań, nie tylko artystycznych. Oczywiście, jak większość pisarzy, zawodowo marzę o „książce życia”, takiej, która to, ho, ho! A może i jeszcze bardziej zachwyci czytelników. Uśmiecham się, bo wcale nie jest wykluczone, że ja już tę „książkę życia” napisałam. Na szczęście są i mniejsze mrzonki. Chciałabym umieć się cieszyć z tego, co osiągnęłam. Być osobą mniej wobec siebie krytyczną, „wrzucić na luz”. Nie przegapiać pięknego dnia za oknem i nie psuć go złą pogodą duszy… To trudne wyzwania. Szczególnie teraz, gdy konfrontacja z codziennością dla wielu z nas jest małą walką o przetrwanie. Są i marzenia spełnione. Nie „odpłynęłam” w świat twórczej ułudy i wielkich oczekiwań. Dalej jestem Basią z Bytowa, małego miasteczka, choć tak rzadko w nim bywam. Dalej najważniejsze są dla mnie relacje rodzinne i przyjaźnie. I wciąż tak samo cieszy mnie dobre słowo o kolejnej książce. Jakby to było pierwsze takie słowo. I moja pierwsza książka…
ART.: Dziękuję za rozmowę.
BK.: Ja także bardzo dziękuję za wspólną chwilę ze „szwedzkimi Rodakami”. Lecę robić obiad! Oczywiście dziś kottbullar.
Serdecznie Państwa pozdrawiam z samego serca Kaszub.