DESIGNER magazine

MIESZKO TYSZKIEWICZ / Tak zaczęła się moją przygoda ze sztuką

Można powiedzieć, że pierwszy etap zaczął się, jak dla każdego z nas, w dzieciństwie. Muszę powiedzieć, że byłem niezwykle precyzyjny jako dziecko – kiedy robiłem z plasteliny szkielety dinozaurów, korzystałem z naukowych książek i przyrządów geometrycznych, żeby wyszły dokładnie tak, jak w książce. Miałem wtedy 5 lat.

Drugi etap nastąpił w nieco starszym wieku, kiedy miałem 12 lat. Leżałem wtedy przez tydzień przeziębiony w łóżku i dla zabicia czasu rysowałem skomplikowane budynki oraz inne rzeczy.

Trzeci etap to wejście do świata profesjonalnego w Liceum Plastycznym. Zrobiłem ten krok z lenistwa – myślałem, że będzie tam mniej nauki niż w LO, więc zmieniłem szkołę. Okazało się odwrotnie.

Czwarty etap miał miejsce 5 lat później, na studiach. Wolność artystyczna. Zacząłem malować swoje autentyczne projekty. Było super.

Piąty etap to moment, kiedy po raz pierwszy użyłem sztuki do zarabiania pieniędzy.

Szósty – ponowny powrót do czystej sztuki.

Siódmy – ponowne wykorzystanie sztuki do zarabiania pieniędzy, ale na innym poziomie.

Kiedy kończyłem studia, a konkretnie miałem jeszcze rok przed sobą, nagle zdarzyła się katastrofa, która miała ogromny wpływ na moje życie oraz na moje podejście do sztuki. Myślę, że zupełnie zmieniła ona moją twórczość, a czy na dobre, czy na złe – tego nigdy się nie dowiemy. Tą katastrofą był wybuch elektrowni w Czarnobylu w maju 1986 roku.

W jednej chwili zrezygnowałem z kontynuowania mojej edukacji, a najważniejszą rzeczą stała się szybka ewakuacja z Polski – jak najdalej od radioaktywnych odpadów. Byłem studentem, więc nie miałem dużo pieniędzy, a tu nagle konieczność postawiła przede mną duże wymagania.

Pierwszy sukces to sprzedany olejny obraz dla księdza w Soli koło Żywca – obraz kościoła. Czas malowania wynosił około 3 dni, a zarobek nie był zbyt duży – 4000 zł, choć nie pamiętam, ile to było wtedy w dolarach.

Następna praca – zbieranie truskawek. Bardzo żmudna, długa i dająca minimalne zarobki.

Później sadzenie 30-centymetrowych drzewek. Po 3000 sztuk zaczynało się nam mylić, gdzie są korzenie, a gdzie gałęzie, więc kilkadziesiąt poszło korzeniami do góry. Niestety, finansowo była to katastrofa.

Musieliśmy wymyślić coś innego – w rodzaju napadu na bank – i nagle udało się! Wpadliśmy na genialny, choć trudny pomysł: „Krupówki”.

Razem z moją dziewczyną postanowiliśmy usiąść na Krupówkach w Zakopanem i malować portrety. Robiło to już tyle osób przed nami, więc dlaczego nam miałoby się nie udać? Nasi nauczyciele przestrzegali nas, że malowanie na ulicy jest groźne dla sztuki, że spowoduje nieodwracalne zmiany w naszym malarstwie, zabije w nas artystów i uczyni z nas rzemieślników, pracujących jak niewolnicy dla klienta. Uczyni z nas prostytutki.

Cóż, to nie było teraz ważne. Nie liczyło się to, czy nasza wrażliwość na sztukę przetrwa, ale wyłącznie to, czy my przetrwamy i ocalimy nasze życie. Ruszyliśmy więc na ulice!

O dziwo, rzeczywistość okazała się zupełnie inna niż nasze przewidywania i przestrogi naszych profesorów. Malowanie portretów ludzi na ulicy było nie lada wyzwaniem. Na szali było jednak nasze życie, więc skupiliśmy 100% naszych możliwości, żeby osiągnąć cel. I tu pojawia się pierwsza tajemnica, którą chcę naświetlić: jeśli naprawdę chcemy coś osiągnąć, to zawsze możemy to zrobić. Każdy może to zrobić, cokolwiek by to nie było – ale potrzebna jest kompletna determinacja, skupienie się na celu i dążenie do niego każdym calem naszego jestestwa. Wtedy runą wszystkie mury, pokonamy wszystkie problemy, a cały świat wokół nas będzie nas niósł jak fala surfingowa do tego celu. Tak właśnie było z portretami.

Na początku trzeba było załatwić pozwolenie na rysowanie. Dobry los chciał, że moja ciocia Jaśka pracowała w Urzędzie Miasta Zakopane, co przyspieszyło rozpatrzenie naszego podania do kilku minut. Następnie trzeba było na czymś siedzieć i gdzieś posadzić modela. Miłe kelnerki z restauracji „Morskie Oko” pożyczyły nam za bardzo niską cenę cztery ogromne, czerwone fotele z poczekalni restauracji.

Sztalugi przenośne nie istniały wtedy w Polsce, więc malowaliśmy na kolanach. Papieru też oczywiście nie było w sklepach, więc kupiliśmy cały nakład kilkuset wielkich dyplomów i malowaliśmy na ich odwrocie, a potem nawet z przodu, zachowując wielkie, złote litery nad głową modela – „Dyplom Uznania” lub coś podobnego. Świetnie pasowało to do karykatur. Używaliśmy także papierowych tacek na gofry, które miały ozdobną, tłoczoną ramkę dookoła, ale były za małe.

Pierwsze kredki to był dziecięcy komplet kupiony kiedyś przez mojego ojca w Chicago – Crayola, tzw. kredki świecowe, najgorszej jakości. Ojciec zawsze kupował najtańsze rzeczy, bo nigdy nie potrafił ogarnąć różnicy między dobrą a złą jakością. Widział tylko, że było ich około 60 sztuk, więc wydawało mu się, że to lepsze niż 10 sztuk dobrej jakości albo jedna najwyższej. Cóż, nie było łatwo malować kredkami, które prawie nie zostawiały żadnego śladu. Próbowałem nawet używać czarnych borówek (jagód), ale, wbrew pozorom, też nie były zbyt czarne.

Mimo to wielu klientów zamawiało u mnie „portret malowany czarnymi jagodami z bitą śmietaną” albo „portret truskawkowy z kruszonymi orzechami” itp. Miałem długi, żartobliwy cennik, ale kiedy wielu klientów zaczęło te dziwne portrety zamawiać, byłem zmuszony naprawdę je malować według menu. 🙂

Usiedliśmy więc obok siebie z moją dziewczyną i czekaliśmy na pierwszego klienta. I tu druga wskazówka: żaden klient nie przyjdzie, jeśli nie wie, czego się spodziewać. Trzeba było zrobić reklamy, pokazać przykłady wcześniejszych portretów, ale najważniejsze było zademonstrowanie całej akcji – malowanie kogokolwiek w realnym czasie, tu i teraz, aby widzowie zobaczyli, na czym to polega.

Na początku nie wiedzieliśmy tego. Nikt nas tego nie uczył w szkole. Miałem sporo stresującego czasu na rozmyślanie: co będzie, jeśli ktoś usiądzie? A jeśli źle go narysuję? Nigdy nie byłem specjalistą od portretów.

Zacząłem się zastanawiać – co sprawia, że dany człowiek jest podobny do swojego wizerunku, a czasem nawet wizerunek jest lepszy od zdjęcia? Każdy człowiek ma usta, oczy, nos, uszy, włosy, jajowatą głowę, ale co sprawia, że odróżnia się od kogoś innego? Mimo że mamy na świecie miliardy ludzi, nie ma dwóch identycznych – nawet bliźniacy są trochę inni. W czym tkwi tajemnica? W proporcjach? Kolorach? Wyrazie twarzy? Ekspresji? Duszy?

Drążąc ten temat, opracowałem własne założenia karykatury – coś w rodzaju połączenia portretu z karykaturą. Wszystko było teoretyczne, istniało tylko w mojej wyobraźni i w suchej kalkulacji intelektualnej. Teraz wystarczyło wcielić to w materię.

Czekałem więc na pierwszego klienta. Mówi się, że pierwszym pacjentem lekarza jest osoba, która nie żyje – wykonuje się na niej autopsję. Czy moim pierwszym klientem również będzie ktoś szczególnie dziwny?

Wkrótce miało się okazać, że tak.

Razem z moją dziewczyną postanowiliśmy usiąść na Krupówkach w Zakopanem i malować portrety. Robiło to już tyle osób przed nami, więc dlaczego nam by się to miało nie udać? Nasi nauczyciele przestrzegali, że malowanie na ulicy jest groźne dla sztuki, że spowoduje nieodwracalne zmiany w naszym malarstwie i zabije w nas sztukę, a uczyni z nas rzemieślników pracujących jak niewolnicy dla klienta. Uczyni z nas prostytutki.

Cóż, to nie było teraz ważne, czy nasza wrażliwość na sztukę przetrwa, ale wyłącznie to, czy my przetrwamy i ocalimy nasze życie. Ruszyliśmy więc na ulice!

O dziwo rzeczywistość okazała się zaskakująco inna niż nasze przewidywania i przestrogi naszych profesorów. Malowanie portretów ludzi na ulicy okazało się nie lada trudnym wyzwaniem. Na szali było jednak nasze życie, więc skupiliśmy 100% naszych możliwości, żeby osiągnąć cel. I tu jest pierwsza tajemnica, którą chcę naświetlić. Jeśli chcemy coś osiągnąć, to zawsze możemy to zrobić – każdy może to zrobić, cokolwiek by to nie było – ale potrzebna jest kompletna determinacja, skupienie się na celu i dążenie do niego każdym calem naszego jestestwa. Wtedy runą wszystkie mury, pokonamy wszystkie problemy, a cały świat wokół nas będzie nas niósł jak na fali surfingowej do tego celu. Tak właśnie było z portretami.

Na początku trzeba było załatwić pozwolenie na rysowanie. Dobry los chciał, że moja ciocia Jaśka pracowała w Urzędzie Miasta Zakopane, co przyspieszyło rozpatrywanie podania o pozwolenie do kilku minut. Następnie trzeba było na czymś siedzieć i gdzieś posadzić modela. Miłe kelnerki z restauracji Morskie Oko pożyczyły nam za bardzo niską cenę cztery ogromne czerwone fotele z poczekalni restauracji. Sztalugi przenośne nie istniały wtedy w Polsce, więc malowaliśmy na kolanach. Papieru też oczywiście nie było w sklepie, więc kupiliśmy cały nakład kilkuset wielkich dyplomów i malowaliśmy z tyłu, a potem nawet z przodu, zachowując wielkie złote litery nad głową modela – „Dyplom Uznania” lub podobne. Pasowało to świetnie do karykatur. Używaliśmy również papierowych tacek na gofry, które miały jakby ozdobną tłoczoną ramkę dookoła, ale miały wadę – były małe. Pierwsze kredki to był dziecięcy komplet kupiony kiedyś przez mojego ojca w Chicago – Crayola, czyli tzw. kredki świecowe najgorszej jakości. Ojciec zawsze kupował najtańsze rzeczy, bo nigdy nie potrafił ogarnąć różnicy między dobrą jakością a złą. Widział tylko, że było ich około 60 sztuk, więc wydawało mu się, że to jest lepsze niż 10 sztuk dobrej jakości albo jedna sztuka najwyższej. No cóż, nie było łatwo malować kredkami, które prawie nie zostawiały żadnego śladu. Próbowałem nawet używać czarnych borówek (jagódek), ale wbrew pozorom też nie były zbyt czarne. Było jednak wielu klientów, którzy zamawiali u mnie „portret malowany czarnymi jagodami z bitą śmietaną” albo „portret truskawkowy z kruszonymi orzechami” itp. Miałem długi cennik zrobiony dla żartu, ale kiedy wielu klientów zaczęło te dziwne portrety zamawiać, byłem zmuszony je malować według menu. 🙂

Siedliśmy więc obok siebie z moją dziewczyną i czekaliśmy na pierwszego klienta. I tu druga wskazówka: żaden klient nie przyjdzie, jeśli nie wie, co go czeka. Trzeba było zrobić reklamy, przykłady wcześniejszych portretów, ale najważniejsze było zademonstrowanie całej akcji, czyli malowanie kogokolwiek w realnym czasie tu i teraz, aby zaprezentować wszystkim widzom, czego mają się spodziewać. Na początku nie wiedzieliśmy o tym. Nikt nas tego też nie uczył w szkole. Miałem dużo bardzo stresującego czasu na myślenie, co będzie, jak ktoś siądzie. Co będzie, jak źle go narysuję? Nigdy nie byłem specjalistą od portretów. Zacząłem się zastanawiać, co sprawia, że dany człowiek jest podobny do swojego wizerunku, a czasem nawet wizerunek jest lepszy od zdjęcia. Każdy człowiek ma usta, oczy, nos, uszy, włosy, jajowatą głowę, ale co sprawia, że odróżnia się od kogoś innego? I mimo że mamy tak dużo ludzi na świecie, nie ma dwóch takich samych – nawet bliźniacy są trochę inni. W czym tkwi tajemnica? W proporcjach? Kolorach? Wyrazie twarzy? Ekspresji? Duszy? Drążąc tak temat, opracowałem doskonałe założenia karykatury. Opracowałem coś w rodzaju połączenia portretu z karykaturą. Wszystko było teoretyczne, w mojej wyobraźni i w suchej kalkulacji intelektualnej. Teraz wystarczyło wcielić to w materię. Czekałem więc na pierwszego klienta. Jak mówią lekarze, ich pierwszym klientem jest osoba, która nie żyje i robią jej autopsję. Czy moim pierwszym klientem też będzie ktoś szczególnie dziwny? Wkrótce miało się okazać, że tak.

Po 10 latach byłem tak wprawiony w malowanie portretów, że mogłem jednocześnie rozmawiać z wieloma osobami, pozostając przy tym kompletnie skoncentrowanym, zupełnie nie zauważając ludzi wokół i telefonując – wszystko w tym samym czasie. Czas rysowania był zawsze taki sam: 20 minut. Używałem pasteli Rembrandt lub Schmincke oraz papieru Canson lub zwykłego brystolu. Czasami zdarzało mi się namalować różne symbole wokół modela, o których nie wiedziała nawet jego własna żona lub mąż, i dziwili się, skąd o tym wiem.

Odnośnie koncentracji – w Barcelonie zdarzyło mi się, że moja modelka zamiast się śmiać, była coraz bardziej przerażona i czerwona na twarzy. Nie wiedziałem dlaczego, aż przyszedł strażak i poprosił mnie, żebym się przesiadł, bo musi się podłączyć do hydrantu, na którym siedziałem. Obejrzałem się do tyłu i okazało się, że za mną płonie hotel „Europa” lub „España”, na który patrzyła moja przerażona klientka. Innym razem, w tym samym miejscu, 6-letni chłopczyk odłączył mojego walkmana i ukradł go, potem sprzedał, a następnie za zarobione w ten sposób pieniądze zamówił u mnie portret. Nic nie czułem, bo byłem skupiony.

Później zaczęły się inne kontakty z klientami, większe zamówienia, projektowanie restauracji, malowanie ogromnych formatów na ścianach, jak np. 10 x 2 metry albo 5 x 8 metrów, projektowanie koszulek firmowych dla Viking Line, Silja Line – a cały czas wielki procent umiejętności, które wkładam w te prace, pochodzi z rysowania portretów na ulicy. Trudno to logicznie wytłumaczyć, ale mogę powiedzieć, że połowa mojego wykształcenia to brutalna szkoła ulicy, mimo że moje artystyczne szkoły trwały w sumie 12 lat.

Pamiętam adiunkta z Akademii Sztuk Pięknych, który był niezwykle zestresowany, kiedy musiał mnie zastąpić na pół godziny w rysowaniu portretów. Niestety, dał je klientom za darmo, bo nie wywołały aprobaty, i o mało nie został przez tę parę pobity na Las Ramblas w Barcelonie – a był naprawdę wspaniałym malarzem. To świadczy o tym, że malowanie portretów na ulicy to specjalna gałąź sztuki, nie tak łatwa, jak się sądzi, i niewielu artystów może podjąć to wyzwanie. Ja też nie umiałem tego robić, a jedyne, co mnie do tej umiejętności zmusiło, to ratowanie życia. Jak to się mówi – najlepsze rzeczy rodzą się w bólu.

A obecnie jesteśmy w czasie pandemii i znowu pojawił się wątek ratowania życia. I znowu, jakimś dziwnym zrządzeniem losu, efektem ubocznym jest wzmocnienie mojej działalności artystycznej i wiele innych, bardzo korzystnych rzeczy. Wiele biznesów, nawet wielkich, jak linie lotnicze, się kończy albo ma poważne kłopoty, a moja mała działalność artystyczna przeżywa rozkwit. I znowu, podobnie jak w czasach Czarnobyla, okazuje się coraz bardziej, że rozgłos pandemii jest większy niż jej realne zagrożenie. Nie wiem, czy pamiętacie, że w 1986 roku naukowcy prognozowali Polakom przeżycie jedynie następnych 10 lat, a później miała to być radioaktywna pustynia bez ludzi, zwierząt i roślin. Wizja jak z największego horroru. A w rzeczywistości zwiększyła się tylko delikatnie liczba zachorowań na raka, ale dla przeciętnego mieszkańca Polski nie wywarło to żadnego wpływu na jego życie.

Świat jest nieobliczalny 🙂 Mroczne prognozy, końce świata itp. przeważnie się nie sprawdzają – i oby tak było z obecną koroną. Choć w biznesie zrobiła już nieodwracalne szkody, kto wie, co w długiej perspektywie okaże się stratą, a co korzyścią. I tak oto od sztuki przeszliśmy do życia – ale życie jest właśnie sztuką, największą ze sztuk, stworzoną przez największego z kreatorów.

10.01.2025 Stockholm

Exit mobile version